Witajcie,
Byliśmy w 2002 roku na wybrzeżu Morza Czarnego, w miejscowości Obzor, mniej więcej w pół drogi między Warną a Burgas. Obzor to bardzo malownicze miasteczko, położone na zboczach wzgórza dość stromo schodzących w kierunku morza. Na tym odcinku nad Morzem Czarnym znajdują się ładne, piaszczyste plaże łagodnie wchodzące w morze. Obzor to nieczęsty w Bułgarii przykład miejscowości nie zdewastowanej przez wysokie hotele i cała infrastrukturę robioną pod turystykę zorganizowaną. Liczne pensjonaty i nieliczne nieduże hoteliki zapełniają przede wszystkim Bułgarzy, na ulicach słychać także rosyjski, ukraiński i polski, czasami można zobaczyć samochód na niemieckich lub włoskich numerach. Samo miasteczko jest niebrzydkie, ma ładną fontannę, odnowioną cerkiew i zadbany park. Pełno jest oczywiście restauracji, sklepików i straganów z plażową tandetą, jak to w nadmorskiej miejscowości.
Naturyzm
Plaża w Obzorze jest zdecydowanie tekstylna, topless widuje się rzadko. Przede wszystkim zaś jest strasznie zatłoczona. Czym prędzej uciekliśmy więc z niej około 2 km od miasteczka, na pobliski kemping "Czajka". Plażowało tam niewiele ludzi, głównie w strojach kąpielowych, choć przy samym zejściu stał mały namiocik i obozowała tam para młodych ludzi, których ani raz, podczas całego naszego tygodniowego plażowania obok "Czajki", nie widzieliśmy w jakimkolwiek stroju. Mieszkali sobie na plaży jak na kempingu FKK i jakoś nikomu to nie przeszkadzało.
Nieco dalej zaczynała się luźniejsza plaża, parasole były rozłożone co 20-30 metrów i panowała pełna dowolność w kwestii stroju. Widywaliśmy ludzi całkiem nago, grupy mieszane, a także ludzi w strojach kąpielowych. Każdy znajdzie odrobinę prywatności, tym bardziej, że bułgarski klimat - w odróżnieniu od naszego - zachęca raczej do opalania się i kąpieli, a nie długich marszy brzegiem morza, w związku z tym spacerowicze byli rzadkim zjawiskiem. Jednego dnia zrobiliśmy sobie taki spacer do najbliższych skał, oczywiście bez zakładania kostiumów, i na bardziej tekstylnej części plaży nie wzbudziliśmy wielkiej sensacji. Nie musimy chyba dodawać, że nie widzieliśmy w ogóle podglądaczy. Zaprzyjaźniliśmy się na plaży z parą Bułgarów w naszym wieku, którzy początkowo plażowali w strojach, a potem on ściągnął kąpielówki a ona stanik. Myśleliśmy, że w końcu dół też ściągnie, ale - jak okazało się później - z powodu blizny po cesarskim cięciu wolała pozostawać w majtkach.
Jednego dnia odwiedziliśmy plażę naturystyczną w Ałbenie. Ałbena to znany wielu Polakom kurort stworzony w latach siedemdziesiątych. Na wydmach stoją nieładne hotele, a szeroką i ładną plażę szpecą rzędy równo poustawianych parasoli. Dziś w Ałbenie dominują Niemcy, Szwedzi i Polacy. Plaża naturystyczna znajduje się w jej południowej części. Jest wąska, są na niej także powbijane parasole, jest dość spory tłok, a brzegiem ciągną tłumy ludzi z Ałbeny do Kranewa i z powrotem. Generalnie miejsce nie jest w naszym guście, choć jeżeli komuś nie przeszkadza tłok i wąskie pasmo piasku, to na plaży naturystycznej w Ałbenie może mu się podobać. Zaletą jest czystość (w Obzorze niestety morze wyrzuca śmieci, których nikt nie sprząta) i drobniutki piaseczek.
Bułgaria
W odróżnieniu od większości Polaków, nie mamy sentymentalnego stosunku do Bułgarii, jako do kraju, w którym wypoczywało się za Edwarda Wspaniałego. Traktowaliśmy wyjazd nad Morze Czarne w kategoriach wyłącznie turystycznych i (i naturystycznych :) ). Obiegowe opinie o Bułgarii potwierdziły się tylko w dwóch sprawach - w Bułgarii rzeczywiście jest tanio i doskonale dają jeść.
Wszystko inne okazało się nieprawdą.
A więc po pierwsze, nie jest prawdą, że w Bułgarii jest niebezpiecznie. Przez cały pobyt nie spotkało nas żadne niemiłe zdarzenie, a wielokrotnie spotykały nas miłe niespodzianki - przede wszystkim wielka życzliwość obcych nam ludzi. Po drugie, Bułgarzy wcale nie mają złych dróg. Trzy austostrady, jakimi jechaliśmy (Dwie w okolicach Sofii, jedna koło Warny) były drogami bardzo dobrymi, którym standardu mogłyby pozazdrościć tzw. "autostrada" Poznań-Konin czy Gierkówka. Bułgarskie drogi są szerokie i dość równe (w każdym razie, nie ma na nich kolein), a wokół miast i wiosek porobione są obwodnice. Miejscami brakuje dobrych oznaczeń; a w nocy problemem staje się brak namalowanych linii i bocznych słupków. Benzyna jest tania (2.70 zł litr bezołowiowej), gaz dostępny jest powszechnie, a na stacjach zachodnich sieci (Shell, OMV) można bez kłopotu płacić kartami kredytowymi. Bułgarzy natomiast jeżdżą jak wariaci, notorycznie ignorując znaki STOP i zapalając świata dopiero kiedy jest już całkiem ciemno. Po południowych Włoszech mieliśmy już wprawę w jeżdżeniu w takim środowisku, więc sami się do tego szybko przystosowaliśmy :)
Niestety, w Bułgarii kiepsko wygląda informacja turystyczna. Zdecydowanie odradzamy też przewodnik Pascala, który - nawet jak na Pascala - jest wyjątkowo ubogi. Oto przykład: pojechaliśmy do Warny do delfinarium. Niestety, show jest tylko o 11.00, 14.00 oraz 15.30. Nie wiedząc o tym przyjechaliśmy o 11.15. Nie ma też ceny, a delfinarium jest dość drogie (16 lewa osoba dorosłą, 10 za dziecko). Musieliśmy więc czekać prawie trzy godziny na upale, a na dodatek wymienić w delfinarium pieniądze po złodziejskim kursie, bo przyzwyczajeni do niskich, bułgarskich cen nie zrobiliśmy tego wcześniej w banku. Podobnie, nie trafiliśmy do kamiennego lasu koło Warny, bo w przewodniku jest na jego temat jedno zdanie, a w lokalnej informacji turystycznej w Obzorze nie potrafili nam powiedzieć jak tam dotrzeć.
Dojazd
Jechaliśmy z Poznania przez Opole (gdzie mieliśmy pierwszy nocleg), Pietrowice/Krnov, Fulnek, Trencin, Bratysławę, Budapeszt do Szegedu, a potem przez Jugosławię (Subotica, Belgrad, Nisz) do granicy bułgarskiej w Kalotinie, a potem na Sofię i Warnę. Do Węgier jest Europa, w miarę możliwości radzimy jedynie ominąć austostradę Budapeszt-Szeged, bo jest piekielnie droga (10 euro za 100 km!). Właściwie jedyne nieprzyjemne wydarzenie spotkało nas na granicy jugosłowiańskiej w drodze powrotnej, ale było ono na tyle nieprzyjemne, że warto o nim napisać.
Otóż do Jugosławii teoretycznie potrzebujemy wiz. Ponieważ jedna wiza kosztuje 66 dolarów i wymaga całego cyrku z ambasadą, nikt oczywiście wizy nie ma. Wtedy trzeba wykupić tzw. turisticką propustnicę, która uprawnia do tranzytu przez terytorium Federalnej Republiki Jugosławii. Niestety, w państwie policyjnym, jakim jest Jugosławia, nie można po prostu podjechać do okienka, zapłacić 7 euro (w drugą stronę 6 euro, nie wiedzieć czemu) i dostać tę cholerną propustnicę. Zamiast tego, wygląda to tak: podjeżdża się do granicy i oddaje paszporty, które pan policjant składa na wielkiej kupie. Następnie trzeba zaparkować samochód i iść do państwowego biura podróży "Putnik", w którym płaci się stosowną kwotę, podając zapracowanemu panu informację w ile osób się jedzie i z jakiego kraju są paszporty. W międzyczasie nasze paszporty wraz z kilkudziesięcioma innymi trafiają na stół, przy którym siedzi pięciu policjantów pracowicie wypisujących te propustnice, a dla każdej propustnicy w księdze wielkości połowy stołu zapisujący nazwisko, numer paszportu, kraj wydający i Bóg jeden wie co jeszcze, zaś na samej propustnicy bodajże numer kwitu z biura "Putnik". Na jedną propustnice zużywane sa mniej więcej dwie minuty, więc wyobrażacie sobie co się dzieje.
Trzeba wiedzieć, że granica bułgarsko-jugosłowiańska to prawdziwa brama Unii Europejskiej. Są tam Turcy z Niemiec, Turcy z Belgii, Turcy z Holandii, Turcy ze Szwecji, Turcy z Luksemburga, Turcy ze Szwajcarii, Turcy z Austrii oraz Turcy z Francji. Brakuje chyba tylko Turków z Turcji - od razu widać, że Turcja nie jest jeszcze w UE. Każdy Turek ma piątkę Turczątek, a każde Turczątko ma paszport, więc i dla każdego trzeba wydać propustnicę. Wokół stołu, przy którym pracują policjanci, stoi więc rozemocjonowana gromada Turków gadających z sobą w języku Unii Europejskiej (to jest po turecku). Raz na dwie minuty jugosłowiański policjant wypisze propustnicę i mówi np.: "Izmail Budruk!" - a tłum powtarza: "Izmail Budruk! Budruk Izmail!" - i w falującym tłumie zaczyna się przepychać jeden z Turków, po czym odbiera siedem paszportów swojej rodziny, sprawdza czy są wszystkie propustnice i z powrotem przepycha się w kierunku mercedesa (wszyscy Turcy mają mercedesy), którym odjeżdża do domu w jakimś Essen albo innym Amsterdamie.
Biali są traktowani szczególnie. Kiedy policjant jugosłowiański wykrzykuje: "Johann Schmidt!" - to tłum Turków faluje powtarzając niczym głuchy telefon "Joha Szmed!" "Hoha Smed!" "Hasa Med!" "Hassan Ahmed!" "Ahmed Hassan!" - a ponieważ żadnego Hassana Ahmeda nie ma, a biedny Johann Schmidt nie usłyszał, że jego wołano, paszport zawisa w próżni. I powędrowałby na kupę, na której Schmidt mógłby go nigdy nie znaleźć, ale jugosłowiańscy policjanci to paskudni rasiści i białych traktują inaczej. Policmajster pracowicie szuka Johanna, a w międzyczasie wyławia ze stosów paszportów te egzotyczne - np. słowackie, włoskie, a także polskie - i w cudowny sposób przekłada je do kolejki bez kolejki. Dzięki temu obrzydliwemu rasizmowi Jugosłowian my na granicy bułgarsko-jugosłowiańskiej spędziliśmy jedynie dwie i pół godziny, a nie np. sześć. Ale może się okazać już wkrótce, że Jugosłowianie zaniechali tych haniebnych, dyskryminujących praktyk i dlatego następnym razem jedziemy przez Rumunię.
Pozdrawiamy